Co jak co, ale tallińska starówka jest najpiękniejsza.
Zamieszkaliśmy przy malutkim ryneczku, jednym z kilku, w apartamencie z układem dokładnie takim samym jak w Rydze, tylko mniejszym. Za to z bonusem w postaci sauny. W ogóle wchodziło się tam przez bramę, w której rozkładał się sklep z regionalnymi wyrobami wełnianymi, potem było przepięknie zrujnowane podwóreczko, stare drzwi i w środku schody na pierwsze piętro i kolejne drzwi, nasze. Wyłącznie.
Okna były tuż przy podłodze a od rana hałas nie dawał spać, najpierw śmieciarki, potem jakieś procesje, jakaś kapela od świtu grała, no i piedryliony japońskich i niemieckich wycieczek, które oprowadzali tubylcy w strojach średniowiecznych, sprawnie manewrując turystami po wąskich uliczkach, a na „naszym” ryneczku akurat była jakaś specjalna studnia, bo co chwila kolejny tubylec zatrzymywał swoją grupę i barwnie coś opowiadał.
I praktycznie kompletnie nam to nie przeszkadzało.
Pierwsze od czego zaczęliśmy to muzeum orderów i po pierwsze, muszę coś znaleźć a po drugie możecie mnie zabić, bo byłam tak oczarowana, że w ogóle zapomniałam o zdjęciach, więc na razie powiedzmy, że początek, o którym wyżej…
W ogóle, były spore problemy z netem, więc pańcio, który jak wiadomo praktycznie pracuje nawet na urlopie – a przynajmniej lubi trzymać rękę na pulsie – dość energicznie się wykłócał z biurem wynajmującym, i w efekcie dostaliśmy noc za darmo. W sensie kolejną.
Jutro będzie ciąg dalszy…