…w każdym razie – się działo. Jak późno w noc sąsiadka wprowadziła pańcię do domu a pańcia zamiast się z nami witać to padła na krzesło, pojęliśmy, że coś chyba nie jest w porządku i przycupnęliśmy w kuchni jak myszki pod miotłami, a wilki nawet nie obszczekały odjeżdżającej taksówki. Sąsiadka najpierw telefonicznie wyrwała z łóżka swojego małżonka i zażądała natychmiastowego doniesienia jakiejś maści, a potem odbandażowała pańci rękę i wyjęła z niej wenflon. Pańcia powiedziała, że już jej lepiej i sąsiadka po kilkukrotnym wezwaniu, żeby jakby co, to niech pańcia dzwoni! – oddaliła się do siebie, a pańcia byle jak nasypała wilkom żarcia i wystawiła za drzwi, potem wypiła podwójne wapno, wzięła prysznic, nasmarowała się tą maścią i polożyła się do łóżka. I – co zauważyliśmy od razu – drapała. Się.
A jak po południu wychodzili na ten mecz, to okropnie było wesoło. Pańcia z sąsiadką i Najmłodszym dawno już siedzieli w taksówce i czekali na pańcia, wysuwając rozmaite przypuszczenia, jak to – źle umalował oko i musi poprawiać, zgubił świętą meczową koszulkę i soteras?, ewentualnie złamał nogę i robi sobie łupki domowej roboty z parasola i pogrzebacza.
Zaledwie ruszyli, obśmiany pańcio podstępnie zapytał, czy szanowne i dowcipne panie zabrały bilety, więc pańcia wrzasnęła stop! I musieli się wracać, bo bilety spokojnie wisiały sobie na lodówce.
No, ale dotarli szczęśliwie i ulokowali się na pańciowej trybunie (wejście pod Leszkiem Piszkiem.) Sąsiadka wypytywała o wszystko, więc pańcio czynił honory stadionu, Żyleta wywieszała co i raz inne transparenty, odśpiewano „Sen o Warszawie”, mecz się zaczął, flagi, okrzyki, race, wstajemy, siadamy, wrzeszczymy, klaszczemy, machamy szalikami, znowu race – no normalka.
I jeszcze w pierwszej połowie pańcia zaczęła się drapać. Po wnętrzu dłoni. Sądziła zrazu, że to z powodu tego klaskania, a że jej ulubionego piłkarza co i raz jakiś gbur z drużyny przeciwnej faulował, nie poświęciła drapaniu większej uwagi. Bardziej się przejęła tym, że znowu zaczął ją boleć żołądek, zapewne z nerwów.
W przerwie zaczęła się drapać po dalszej części rąk… potem po udach… mecz w końcu się zakończył i nastąpiło najbardziej denerwujące dziesięć minut oczekiwania. I dopiero jak na stadionie nastąpiła erupcja radości, pańcia opanowała emocje i stwierdziła, że na rękach ma pęcherze i swędzi ją już w zasadzie wszystko. Ale wciąż bardzo chciała zobaczyć Guilherme podnoszącego puchar, więc twardo czekała na dekorację.
Jednakowoż jak zaczął jej puchnąć język musiała się poddać. Popędziła do punktu medycznego tak zwanym kurcgalopkiem, a sąsiadka oczywiście za nią.
Punkt medyczny na Legii – przynajmniej ten na trybunie wschodniej, może jest jakiś inny – to jakaś porażka. Wypasiony stadion na trzydzieści tysięcy osób a punkt to pomieszczonko ciasne, wyposażone w dwa krzesełka przy stoliku, gdzie siedzi pan doktor a ratownik medyczny dokonuje wpisów, kozetkę, dwa krzesełka dla pacjentów i szafkę z lekami. A, i stojak na kroplówki. Jedno z krzesełek dla pacjentów jest typowym biurowym, obrotowym krzesłem na kółkach, więc jak pan ratownik wbijał pańci wenflon, krzesełko z pańcią odjeżdżało, albo obracało się wokół własnej osi. Pańcia już jakby bełkotała i była zlana zimnym potem, więc nie służyła żadną pomocą, ale słabo zrobiło jej się dopiero jak pan ratownik skończył. W tym miejscu musimy napisać, że duży szacun dla tego ratownika, bo wkłuć się w takich warunkach i oświetleniu (jarzeniówka pod sufitem) to naprawdę sztuka. Panowie umieścili pańcię poziomo na kozetce i zajrzeli pod koszulkę – pańcia calutka była wysypana pęcherzykami. I uporczywie chciała zasnąć. Pan ratownik zamontował na pańci aparat do ekg, co akurat udało się zobaczyć zaglądającej przez drzwi sąsiadce, więc nieco przerażona zadzwoniła do pańcia. Szanowny małżonek, który niczego nie zarejestrował i sądził, że obie pani po prostu udały się do pociągu w celach powrotnych, wraz z Najmłodszym już zmierzał na Stare Miasto by świętować mistrzostwo. Możecie mi wierzyć, że wcale nie jest łatwo wrócić na stadion po zakończonym meczu… Jednak się udało i całe szczęście, bo żadna z pań nie miała więcej niż dziesięć złotych przy duszy, a pańcia do podróżowania pociągiem nie nadawała się zupełnie. Jeszcze potem w taksówce usiłowała sąsiadce odpłynąć, ale to wszystko, co wlał w nią pan ratownik jednak działało, więc dojechały szczęśliwie.
I teraz pytanie – o co cho??? Czyżby stadionowe, jadowite krzesełko ugryzło pańcię w tyłek i stąd taka gwałtowna reakcja? Pan doktor po namyśle uczynił przypuszczenie że skoro to pierwszy pańci mecz, to może dym z rac? W istocie, z tym pańcia miała do czynienia po raz pierwszy, a race były nie tylko na Żylecie, ale i na wschodniej takoż. Na samym dole, a dym w końcu leci do góry, z tym, że na górze jest wszak dach.
Wygląda na to, że była to pierwsza i ostatnia wizyta pańci na stadionie (podczas meczu)
A ulubionego piłkarza musiała obejrzeć sobie w necie…
Nie sposób się z Tobą nudzić, Meg…
Mam nadzieję, że już Ci lepiej 🙂
O, zdecydowanie. Już następnego poranka wstałam całkiem gładka i mogłam iść do pracy. Trwają usiłowania wydostania z Legii informacji, co takiego dostałam, bo jakby co, to chciałabym wiedzieć, co tak rewelacyjnie postawiło mnie na nogi.
Adrenalinę?
Steryd i antyhistaminy?
Taki standard.
O, rany! Powiedz, proszę, że to wymyśliłaś dla paddzierżanija razgawora!
Ja czasem ubarwiam, ale zasadniczo piszę prawdę. Tym razem nawet nie musiałam specjalnie ubarwiać. Sama się jakby przestraszyłam.
Siostro, pliss, informuj mnie wcześniej, bo zawału dostanę :/ Jutro zadzwonię…