W sensie ludzie w tych górach. W większości bardzo mili, pomocni i sympatyczni. Raz wróciłyśmy stopem, trzymając na kolanach wiadra z opieńkami. A jednocześnie okazało się, że zamieszkaliśmy u młodej rodziny, która nie wierzy w pandemię. Za to mają super psa.
I widoki z ganku
Szlaki są zryte przez cholerną wycinkę drzew. Nóż się w kieszeni otwierał. Nie wszystkie, rzecz jasna.
Tu pańciowa przyjaciółka i żółty szlak na Wielką Sowią. To na dole, to szlak. Na górze ludzie wydeptali, bo po błocie ciężko było.
Z powrotem poszłyśmy dużo krótszą drogą
Ale przedtem oczywiście dotarłyśmy na szczyt. A tam, zonk. Tłumy ludzi z dziećmi, psami, grilami i zupą grochową… A wieża widokowa za to w remoncie. Po prostu cudownie.
Okazało się, że wybrałyśmy najtrudniejszą drogę a z drugiej strony jest na tyle łatwa, że można wjechać wózkiem. Szczęśliwie obok był wyciąg narciarski i przecinka na trasę, więc coś udało się zobaczyć. Konkretnie Ślężę. Ślęża to ta góra w tle.
Akurat obecność psów pańci nie przeszkadzała…
Coś nie po kolei zaczęłam… Sowie już pierwszego dnia pańcię zaskoczyły grzybami
Normalnie doznała trwałego szoku. O_O Z braku suszarki grzyby zostały pożarte z makaronem typu kolanka. W ogóle tam nie było grzybów małych. Wyłącznie w tym rozmiarze. I – uwaga- zupełnie czyste…!
Ale clue grzybobrania okazał się ten grzyb. W kolorku, który naprawdę trudno było by przeoczyć. W realu jest dużo bardziej jaskrawy…
Okratek australijski, zwany palcami diabła lub czarta. Podobno bardzo rzadki. I bardzo, ale to bardzo śmierdzący. Pańcia wąchała, to potwierdza.
We wiosce było dużo takich domów, jak wiadomo, ulubiony przez pańcię dizajn
Bąkiewicz tu najwyraźniej nie dotarł i niemieckie pamiątki się zachowały
Z braku czasu i samochodu nie zobaczyłyśmy mnóstwa rzeczy. Choć przyznajmy, komunikacja tu jeździ punktualnie. Zachód, panie tego. Z drugiej strony, jeździłyśmy na gapę, bo biletomat nie łączył się z moim bankiem. Przeszłyśmy też ścieżką przyrodniczą, która miała nad strumieniem świeże mostki. Okrągłe i śliskie. W cholerę nie do przejścia dla dwóch starszych pań, które mają zawroty głowy, choć każda z innego powodu.
Więc musiałyśmy szukać brodu…
Ostatniego dnia poszwędałysmy się po Wrocławiu. Tam faktycznie krasnali mają fchuj.
I lodówkę :>
Lody jak lody, dobre były, ale dzięki nim pańcia zrobiła pierwsze w życiu zdjęcie wróbla! Albo mazurka, ciocia Aia zweryfikuje. W ogóle się nie bał, cwaniak i pożerał wafelka z nonszalancją.
Generalnie ładnie na tym zachodzie. Miałyśmy tez propozycję matrymonialną, a przyjaciółka, jeszcze w koszuli nocnej, ostatniego poranka dała odpór panu z manią prześladowczą. Pana chce zabić kgb i ziobro osobiście, zatruwają mu żarcie, rozpylają truciznę wszędzie, a w nocy ktoś chodził po korytarzu. Nawet przy tym sympatyczny był. Jednak na wszelki wypadek ubrałyśmy się pospiesznie i uciekłyśmy…
PS Opieńki można było by kosić kosą, gdyby było trochę równiej. Pańcia zbierała pierwszy raz w życiu, uwierzywszy na słowo dwóm chłopakom, którzy wracali z dwoma pełnymi wiadrami.
W domu zrobiła z nich kotlety mielone i wszyscy żyją.
Wróbel! 😀
Jak malowany, cudny!
Wycieczka marzenie. Grzyby niedoścignione :'(
Wierze, że były smaczne.
Wszystko piękne i bardzo ciekawe, a Pańcia wygląda kwitnąco 🙂