No, cztery dni pańcia miała wolne i się działo. Każdego dnia albo coś, albo coś niecoś. A jednej nocy poważne coś.
Śmy bośmy najpierw próbowali nowej potrawy. Pańcia dostała dwie dynie, takie nie za duże i sąsiadka jej poleciła nadziać nadziankiem serowym. Zatem pańcia nabyła większą ilość mozzarelli (bo tania)* i trochę innych resztek serowych a także piętkę od oscypka i takim nadziankiem, pokrojonym w kosteczkę wypełniła obie dynie, wcześniej oczywiście odpowiednio przyszykowane. Dobre to było, wiem, bo trochę pańci upadło na podłogę a ten komandos z Otwocka nie zdołał wszystkiego ukraść, bo mu się do mordy nie zmieściło, więc na resztę zdążyłem. Dynie się upiekły, serki rozpuściły i zapiekły i generalnie pańcia potrawę poleca.
Potem pancia umyła lodówkę, wprawiając pańcia w trwałe osłupienie, a chyba nawet jakiś szok przeżył, bo przywiózł takie coś, co kominek uszczelnia i przyklejał, a potem rozpalił i siedział goły, bo osiągnął w pokoju temperaturę 33 stopni. Potem jeszcze pańcia zrobiła porządek w jednym rogu kuchni, umyła ekspres do kawy i ugotowała porządny obiad (ziemniaczki, smażone, panierowane kapelusze pieczarek brunatnych i dwóch kani, co wyrosły pod płotem, sos pieczarkowy i micha sałaty z rukoli, pomidorów i różnych zielonych liści, z obowiązkowym octem balsamicznym) Pańcio zaczął wyglądać, jakby podejrzewał, że kosmici tym razem podmienili pańcię.
A potem pańciowa przyjaciółka poszła na kontrolną tomografię głowy, dwa tygodnie po wypadku, jaki miała.
O dziewiątej wieczorem pańcia odebrała od niej kolejny telefon, zrobiła się jakby zielonkawa, powiedziała – dobrze, wszystko załatwię i zapisała coś na kartce. A potem poszła sobie poryczeć w pańciowy szalik – bo akurat oglądał mecz z kolegą Jurusiem.
O drugiej w nocy pańcia wyłączyła kompa i zaczęła się szwędać po domu. O piątej wyszła z nami na spacer. O szóstej wreszcie padła. O dziewiątej w końcu zadzwonił syn przyjaciółki i pańcia poryczała się znowu, ale tym razem ewidentnie z ulgi.
Potem postanowiła noc odespać i miała doprawdy po prostu koszmary. Podobno śniło jej się, że niejaki Benedict C. zginął w wypadku podczas jakiegoś wyścigu z Kubicą. Pańcia w tym śnie była zdruzgotana, razem z żoną BC i użalała się nad ich małym bejbusiem, Christopherem Carltonem Cumberbatchem, fanki na całym świecie (ze szczególnym naciskiem na Japonię) szalały z rozpaczy, popełniały zbiorowe samobójstwa i ogólnie czarna dziura, dół, i coś w rodzaju końca świata. Sen był tak realistyczny, że jak pańcia się obudziła, to dobre pięć minut się zastanawiała, skąd wie o tym wypadku i w ogóle. Potem stwierdziła, że to jednak niemożliwe, ale na wszelki wypadek sprawdziła w internecie i możem uspokoić kochaną Publisię – Benedict C jednakowoż żyje i nawet pewnie nie zna Kubicy.
Przynajmniej osobiście.
Dziś pańcia zrobiła porządek z kwiatkami, okręciła siatką najbliższe sosny, by koty na nich nie ostrzyły pazurów, zadołowała średniego rododendrona, mniejsze wysłała na zimowisko do sąsiadów, zrobiła z rozpędu nam trochę zdjęć i powiedziała, że ma w dupie takie wolne.
Praco, uwaga, pańcia jutro przybywa odpocząć! Przynajmniej psychicznie…
*Mowa o mozzarelli na kg, nie tej w kulkach, ofc.
Siostro, nie waż się więcej odpoczywać!
Tak, to najwyraźniej jest bardzo szkodliwe…