I właściwie nie pańcia, nie Megana i nawet nie Gośka. Tym razem posłużmy się przez chwilę ksywką z wczesnej młodości. Taką sobie, bez większej fantazji, od nazwiska.
Zatem jako Ryba vel Rybka vel Rybcia powiem, że nie mam pojęcia, dlaczego Nasza Klasa przegrała z FB, nie dociekam. Osobiście Naszej Klasie jestem dozgonnie wdzięczna, bo dzięki niej co prawda znalazłam niewiele osób z klasy, za to – niespodziewanie – odnaleźli się ludzie z dawnej harcerskiej drużyny. A w zasadzie z szeroko pojętego szczepu. Możliwe, że po prostu z hufca Śródmieście. W każdym razie z co najmniej trzech szkół średnich.
Część osób poznałam dopiero przy tej okazji, część znałam sprzed 30 lat.
Wśród nich Pepiego.
Pepi był moim idolem i podkochiwałam się w nim jako piętnastoletnia podfruwajka. Starszy o trzy lata, był entuzjastycznym organizatorem rajdów po nizinach i po górach. Wiecznie zaaferowany optymista, obwieszony jakimiś chlebakami, mapami, a przede wszystkim aparatami foto. Kronikarz każdego obozu i każdej wyprawy. Nieznośny i uroczy Pepi.
Teraz, teoretycznie stateczni starsi państwo, okazaliśmy się w głębi ducha wciąż harcerzami z iście ułańską fantazją. Rozpoczęliśmy nasze spotkania Pierwszym Rajdem Emerytów po Puszczy Kampinowskiej, a potem już poszło. Pojechaliśmy w Beskidy, gdzie najpierw zmokliśmy jak upiory, a potem spiliśmy się jak … no, jak za dawnych lat, nocowaliśmy na drewnianych, piętrowych pryczach a w prysznicu była zimna woda.
Pojechaliśmy pojeździć na quadach i na tyrolce. Spływaliśmy kajakami Orzycem podczas strasznej burzy. Zjeżdżaliśmy z górki na byle czym. Zwiedzaliśmy różne miejsca, na przykład Pruszków, bo dlaczego nie, bunkry za Otwockiem, organizowaliśmy sobie Mikołajki, ogniska, podchody, obchodziliśmy kolejno pięćdziesiąte urodziny, albo zwyczajnie spotykaliśmy się na wspominki, plotki i picie połączone ze śpiewami chóralnymi. Oczywiście, częstotliwość tych spotkań nie była zbyt imponująca, każde z nas w końcu miało swoją pracę, rodzinę, a czasem już i dwie, a niektórym właśnie zaczęły się wnuki. Ale wciąż się udawało.
Pepi na początku był duszą tych spotkań.
Pięćdziesiąte urodziny Pepiego odbyły się kilka lat temu w knajpie na świeżym powietrzu, oglądaliśmy kroniki szczepu i tysiące fotek z obozów i zimowisk.
Pepi wciąż robił masę zdjęć i wrzucał najpierw na NK, a potem wysyłał każdemu indywidualnie.
Ósmego sierpnia chcieliśmy oblać kolejne urodziny Pepiego.
Okazało się, że ma sepsę i jest w śpiączce.
Pepi umarł dziś rano.
Pepi, nie wiem, co powiedzieć. Dzięki, że byłeś.
Sympatycznie, choć przykro. Własnie wczoraj rozmawiałam o niesprawiedliwości losowej, jak to porządni, dobrzy ludzie tak szybko odchodzą, w przeciwieństwie, do takiego zakonserwowanego %% alkoholika, który latami męczy swoją rodzinę..
Dobrze, że po tych latach znów się spotkaliście. Ukradliście parę, zdaje się, fajnych przygód.
Jeśli mowa o harcerzach, to zawsze mi się przypomina kolega, obóz wędrowny, góry, dzicz i nic więcej. Zmożeni głodem chrupaliśmy jakieś chrupki. Kilka z nich upadło na ziemię. Harcerz porządny, nie śmieci. Kolega podniósł, rozejrzał się, a z braku śmietnika, wzruszył ramieniem, dmuchnął i wrzucił do buzi.
Za naszych czasów się mówiło – harcerz nie świnia, wszystko zeżre…
O, widzisz. To widocznie to. Bo koledzy (było ich trzech braci) byli wychowani. Nawet tak całkiem dobrze i po dawnemu.
Ależ piękne wspomnienia masz Megana!. I masz je o koledze. Niech tak zostanie.
Wędruj Pepi!